poniedziałek, 23 stycznia 2017

Tyle dużo dobrego ;)

Postanowiłam się uczyć, czytać, zabrać za siebie. Chociaż godzinkę dziennie. Zostałam m.in. wprowadzona na świetną stronę z lekcjami z języka angielskiego. darmowy kurs angielskiego on-line. Bardzo dobrze rozpisane ćwiczenia, wszystko porządnie wyjaśnione. gorąco polecam :)
Jak ktoś znajdzie coś podobnego z francuskim, dajcie mi znać :) Bo francuski powtarzam ze starych podręczników. a to, jak wiadomo, nie zawsze wychodzi. Głównie dlatego, że nie ma prawidłowych odpowiedzi i nie ma jak sprawdzić, czy się dobrze myśli...

Poza tym, przegląd internetów objawił mi się takim artykułem: Gdzie znaleźć darmowe ebooki? Trochę posprawdzałam samodzielnie i muszę przyznać, że różnie to bywa. niektóre strony używają portali sherujących (np. rapidshare), co oznacza, że po 2-3 pozycjach pozostaje godzinne oczekiwanie na możliwość pobrania następnej książki. Inne zakładają, że musisz się zarejestrować, a wtedy zasypują sterta spamu, nie tylko na pocztę. Kosmos jakiś... v,v No i te "darmowe książki" się powtarzają - prawie na każdej stronie jest to samo, np. kopiowane linki z Wolnych Lektur. Ogólnie - nie polecam, chyba, że ktoś ma nadmiar cierpliwości. Ja nie mam ;)

Przeczytałam "pokolenie Ikea", w końcu. Zdecydowanie, literatura niezbyt wysokich lotów, ale jest się przy czym pośmiać i nad czym pochylić. Na pewno znajdzie się parę osób, które powiedzą, że autor traktuje kobiety przedmiotowo. Tylko pytanie: czy to autor, czy to kreowana przez niego postać? ;) No, ale i tak można książkę przeczytać. Miła strata czasu ;)

Muzyczka na dziś:

środa, 11 stycznia 2017

Hygge, czyli słów kilka o szczęściu

Podobno Duńczycy to najszczęśliwszy naród na świecie, mimo, że płacą najwyższe podatki. Podobno ich sposobem na szczęście jest hygge, czyli... czyli właściwie co?

Właśnie to próbowałam zrozumieć za pomocą książki Meik Wikinga (świetne nazwisko dla Duńczyka, nie sądzicie?) "Hygge. Klucz do szczęścia.". Człowiek ten jest dyrektorem Instytutu Badań nad Szczęściem w Kopenhadze. Taki to pożyje! :)


Wróćmy do sedna. Czym jest tajemnicze hygge? Hmm, trudno to zdefiniować, ale podstawą jest: żeby było miło, błogo i przytulnie. Do tego może być ktoś bliski, ale nie musi. No i najbardziej hygge są świeczki, gorąca czekolada lub kawa i coś słodkiego. Teraz się muszę do czegoś przyznać: czytałam tę książkę z kubkiem herbaty (kawy nie piję), pod kocem, z kotem na kolanach i obowiązkową świeczką zapachową na stole. Za oknem dął wiatr i sypał śnieg. Wg. książki bardziej hygge byłby chyba tylko wtedy, gdyby obok leżał Małż, no i świeczek powinno być więcej ;) I tak sobie pomyślałam, że, kurczę, ja taki hygge sposób rozluźnienia stosuję od kilkunastu lat, zupełnie o tym nie wiedząc. Chyba muszę mieć choć kroplę duńskiej krwi w żyłach :D


Myślę, że o ile stan hygge nie jest trudny do osiągnięcia, bo samo czytanie o nim sprawia, że się jakoś cieplej na serduchu robi, to jednak trudne będzie jego utrzymanie, szczególnie wśród innych. Duńczycy są bardziej nastawieni na posiadanie kilku sprawdzonych przyjaciół, z którymi mogą posiedzieć i w milczeniu pogapić się na świeczki. Mam wrażenie, że poza Danią ludzie nie potrafią się zatrzymać i po prostu pomilczeć. Ludzie są głośni, miejsca, do których chodzą aż huczą od muzyki, a znajomości... Cóż, mam czasem wrażenie, że "fajność" liczy się w znajomych na fejsie. Nie ważne, że wielu tych osób tak naprawdę nie znam, nie utrzymuję z nimi kontaktu, ba! nawet nie chcę wiedzieć, że żyją. Ale są "znajomymi", więc wypada ich dodać na "fejsiku"...
I jak w takiej sytuacji mówić o hygge? Dla mnie i Małża najlepiej spędzony czas to ten, gdy możemy sobie pomilczeć (np. czytamy każde swoją książkę). Ale gdy w ten sam sposób chcemy spędzić trochę czasu u rodziców... o losie...! "Czemu nic nie mówisz?", "Jak możecie tak ze sobą nie rozmawiać?", "No, ale opowiedz co u ciebie? Na pewno coś się wydarzyło." I weź tu, człowieku, odpocznij.
Czy potrafię stworzyć coś hygge? Nie wiem. Wydaje mi się, że dla nie-Duńczyka to trochę niezrozumiałe. Ale mi wystarczy, że są świeczki, dobra książka, i może coś smacznego. Kupili mnie, w sumie, już przy świeczkach ;)

Życzę Wam dużo hygge momentów. I przeczytajcie książkę, ociepla ponurość zza okna :)

wtorek, 27 września 2016

ehh, jednak nie...

już prawie byłam zdrowa, ale w poniedziałek trzeba było iść do pracy, na 12h. efekt? kaszlę, gorączkuję, ogólnie jestem kupką nieszczęścia. dziś wolne, więc znowu leżę. ale zaraz znów do pracy... albo do lekarza, może jednak L4?
wobec tego leżę, sięgnę zaraz po "Czaropis" Blake'a Charltona :) na razie przeczytałam 8 rozdziałów, ale zapowiada się dobrze. są odpowiednio przedstawieni bohaterowie, akcja i intryga zawiązują się bardzo powoli. czyli tak, jak gremliny lubią najbardziej :)
życzcie mi zdrowia ;)

poniedziałek, 26 września 2016

i kolejny film zaliczony ;)

no dobra, spróbuję się. film mi się tak bardzo podobał, że postaram się napisać recenzję, i to taką porządną. kto mi zabroni? ;)
zaczynamy! oto:
Whiskey Tango Foxtrot.

Film oparty na faktach, z 2016 roku, w reżyserii Glenna Ficarry i Johna Requi, z genialną Tiną Fey w roli głównej. Po tej aktorce spodziewałam się raczej komedii pełnej gagów, a tu - zaskoczenie, gdyż film jest komedią, ale taką raczej gorzką.
Bohaterką jest Kim Baker - niemłoda dziennikarka, która pewnego dnia dostaje ofertę pracy: dziennikarz wojenny w Afganistanie. Jest to ten moment, gdy wybuchły pierwsze zamieszki w Iraku, więc wszyscy doświadczeni przenieśli się tam. A telewizja potrzebuje informacji. I tak oto Kim postanawia zostać reporterem wojennym, bo, jak sama mówi „cofała się, próbując iść do przodu”.
Tina Fey jest najlepszą możliwą aktorką do roli kobiety, której coś w życiu nie wyszło, która nie wie czego chce, nie dba o to, jak wygląda i jak na nią patrzą inni. Tworzy Kim, której zwyczajnie nie da się nie lubić - czasami gapę, czasami trochę naiwną gąskę, czasami przygniecioną doświadczeniem kobietę.
I taka właśnie Kim trafia do Afganistanu. Na szczęście ma tłumacza, do tego superprzystojnego ochroniarza oraz grupę innych dziennikarzy, z którymi mieszka w jednym budynku. Na przykładzie tych ludzi widzimy, jakie są sposoby odreagowania: uzależnienie od stron pornograficznych, alkoholu czy opiatów (wg. jednego z bohaterów filmu - 80% opiatów pochodzi z Afganistanu). Zestawiona z nimi Kim tym bardziej jawi się jako „dziewczyna z sąsiedztwa”. Taka co to nigdy nic. A jednak okazuje się twardą babą, ze sztywnym kręgosłupem moralnym.
Wraz z Kim poznajemy dwie ważne osoby: Brytyjkę Tanyę (przepiękna Margot Robbie) oraz Szkota Iana (Martin Freeman). To oni pokazują Kim jak właściwie żyje się w Afganistanie, dzielą się swoimi koneksjami, pomysłami, radościami i smutkami. Muszę przyznać, że o ile Tanyi nie lubiłam od początku, o tyle wredny, złośliwy Ian bardzo mi podpasował. Może dlatego, że wydawał się bardziej na miejscu, niż radośnie szczebiocząca blondynka. Może dlatego, że po prostu lubię cyników. Jednak żadna z tych postaci nie była sztuczna. Nieco przerysowania, ale prawdziwa. Osoba, którą możnaby spotkać nie tylko w Afganistanie, ale w każdym innym miejscu na ziemi. Właściwie muszę przyznać, że każda z przedstawionych postaci, nawet drugo- i trzecioplanowych, jest realistyczna. Jest prawdziwym człowiekiem, do polubienia lub nie, a nie kukiełką, która ma być tłem dla bohaterki.
Rzeczywistość, którą przedstawia reżyser, jest jakby pozbawiona strachu. Jest konflikt, bo Kim w końcu z jakiegoś powodu jeździ z żołnierzami, jest bieda, jest smutek, jest niepewność. Ale strachu nie ma. Sami żołnierze mówią, że nie boją się, bo łatwiej oberwać z własnej broni przy czyszczeniu niż od bojówek talibów. Nawet w momencie, gdy mógłby pojawić się strach, przy odbiciu porwanego dziennikarza, tego strachu nie ma. Jest pewność, że żołnierze sobie poradzą. Że wszystko będzie dobrze. No cóż, to przecież tylko film, komediowy nawet.
To wszystko sprawia, że film ogląda się z przyjemnością. A nawet nie chce się go kończyć, pokazany Afganistan wciąga i fascynuje. Aż chce się wrócić. Wybaczcie mi więc, zafunduję sobie kolejny seans WTF!

niedziela, 25 września 2016

oglądanka ciąg dalszy

zdrowieję dalej przy filmach :) oto ciąg dalszy mojej listy chorobowej ;)

Independence Day - Resurgence
ok, to jest zdecydowanie przyjemna strata czasu. troszkę odgrzewana, ale przyjemna :)

chociaż jedynka lepsza. ale jedynki mają to do siebie, że są lepsze ;) niemniej, warto było :)

Jack of the Red Hearts
słodko - gorzkie, o życiu. o wychowaniu dziecka autystycznego. dobry kawał kina, z Famke Janssen w dodatku :)



Wiener Dog

pierwsze wrażenie: mega dziwny film. ogólnie: koszmarnie dołujący, wręcz miejscami przykry. czasami wkurzający. koszmarnie nieszczęśliwy film o nieszczęśliwych ludziach... obejrzałam, ale jakoś mnie nie zachwycił. wolę pozytywne przekazy.

tyle na dziś. dobranoc :)

już prawie zdrowa :)

choroba znów mnie dopadła, trzeci dzień leżę w wyrku. i oglądam filmy. coś trzeba robić poza smarkaniem w chusteczkę ;)

to tak, obejrzałam:
- Krampus - horror familijny lub horror komediowy. komedii tam akurat za grosz, familijne to średnio. ale ciekawe spojrzenie na germańską legendę. zakończenie jest dość zaskakujące, trzeba przyznać ;) spojler alert!

ale, tak w sumie, film jest nawet do obejrzenia. chociaż ani straszy, ani bawi...
- Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów - zdecydowanie wolę angielski tytuł ;) kolejna głupotka. w kinie zasnęłam, musiałam w domu nadrobić, jak będę wypoczęta. film... w sumie kiepski. trochę kopania po gębach, jakieś wybuchy. miała być głębia, ale chyba nie wyszło.
zagwozdka fanatyka: dlaczego w ogóle walczą, skoro Vision zawsze ma rację? czyli Team Iron Man...? no, chyba nie...
- Pan - Piotruś Pan w kolejnej odsłonie. pomieszane, poplątane... Czarnobrody, królestwo wróżek i dzielny Piotruś z przepowiedni. nie zachwyciło, jakoś tak... ciekawostka - jako, że film jest dla dzieci, nie leje się krew, tylko kolorowy proszek ;)
- Tarzan: The Legend - ojejciu, to było dobre. historia Tarzana pokazana od drugiej strony, już po powrocie do Anglii. ale opowiedziana w sposób bardzo interesujący. flashbacki przeplatane z chwilą teraźniejszą, postaci, które nie są tylko wydmuszkami (chociaż nadal są czarno-białe). a do tego sceneria. część na pewno jest efektem pracy kilku grafików, nie wiem ile z tego. ale obrazki ładne ;) do obejrzenia, polecam.
- Spirit. Stallion of the Cimarron - tak, bajki Disneya też oglądam :D a co! ta nieco mniej przygnębiająca niż większość, przynajmniej wszyscy przeżyli do końca filmu ;) tak poza tym? no cóż, bajka jak bajka. morał: nie poddawaj się, choćby nie wiem co.

ot, zdrowieję. tak sobie pomyślałam, że jakbym tak jeden film dziennie oglądała, to pewnie bym trochę kina nadrobiła. tylko wtedy nie miałabym czasu na książki. ani gry. cholera, dzień jest za krótki ;)
wracam znaleźć coś jeszcze do oglądania. buziol!
muza na dziś:

wtorek, 12 lipca 2016

dzień wolny, czyli zmęczenie materiału...

nawet odpocząć się nie da, bo remont przed nami, więc próbujemy spakować mieszkanie do piwnicy. tetris: poziom hard ;) a życie na kartonach doprowadza nas do szału... ale niedługo będzie ślicznie :3

we wrześniu Beergoszcz #3, w listopadzie ComicCon w Kielcach . czas powakacyjny zapowiada się znacznie ciekawiej niż wakacje ;) chociaż, już pojutrze jadę na FETĘ :3 niestety, Burnt Out Punks zamykają festiwal, więc ich nie zobaczę. ale na pewno trochę się odchamię przy innych spektaklach :) dam znać!

mam najnowszą książkę J.L. Scott :) nawet wstawiłam tweeta ze zdjęciem, i Jennifer go polubiła i podała dalej! taki fejm! :D a książka, jak zawsze, doskonała. jeśli chcesz być damą, gorąco polecam sposób Madame Chic :)

na razie tyle, nie mam siły pisać. zmęczyłam się dzisiejszym prawie-nic-nie-robieniem ;) buziaki~!